Recenzja - Nim spadnie Księżyc. The Legend of Zelda: Majora's Mask 3D
Dzisiaj mija dokładnie rok od momentu premiery The Legend of Zelda: Majora's Mask 3D w Europie. Gra, wyjątkowa, mroczna, niezwykła, niepowtarzalna. Oryginalna wersja wyszła w roku 2000 na Nintendo 64 i nie została specjalnie doceniona przez wielu graczy, o dziwo również przez wielu fanów. Często kompletnie pomijana, głównie ze względu na swoją toporność w gamplayu oraz ograniczenia czasowe. Sam również nie byłem wstanie przebrnąć przez tą część kiedy jeszcze byłem gimnazjum, pomimo tego, że przy Ocarina of Time spędzałem mnóstwo godzin i świetnie się przy tym bawiłem. MM od początku jest odrzucające, frustrujące, nieuczciwe. Jesteśmy wrzucani na głęboką wodę już w pierwszych chwilach, a żeby wykonać pierwszy zapis gry, musimy odczekać dobrą godzinę. A i tak tego nie zrobimy bez dodatkowego Expansion Packa do konsoli. Wszystko to sprawiło, że gra nigdy nie była specjalnie popularna, pomimo zachwytów recenzentów, aż do wydania omawianego przeze mnie remake'a na Nintendo 3DS.
Historia w Majora's Mask jest bezpośrednią kontynuacją tej z Ocarina of Time. Znajomość poprzedniczki nie jest wymagana do zrozumienia całości, ale będzie kilka chwil, w których jest jasne, że lepiej jednak grać chronologicznie. Tak też to polecam, jeśli masz ochotę na MM, odczekaj, i najpierw zagraj w OoT. Wszystko będzie dla Ciebie bardziej "przyswajalne".
Protagonista wyrusza w podróż w nieznane w celu poszukiwań zaginionego przyjaciela. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności trafia na chochlika, którego opanowała magiczna moc tytułowej maski. Dzięki niej posiadł nieziemskie moce i jest w stanie zniszczyć świat! Apokalipsa nastąpi za 72 godziny. Żeby go powstrzymać trzeba będzie "oszukać przeznaczenie", poprzez cofanie się w czasie. Oznacza to, że będziemy owe 3 dni przeżywać na nowo, cały czas, aby tylko wykonać swoją misję. Jest to możliwe dzięki Okarynie Czasu zdobytej w poprzedniej części (jeden ze smaczków grania po kolei) i granej na niej Pieśni Czasu. W tej części bardziej niż w jakiejkolwiek innej jesteśmy zmuszeni do manipulacji czasem, odwrotem wydarzeń posługując się okaryną. Będziemy musieli to robić często. Czas płynie nieubłaganie, a panująca wokół atmosfera grozy i mroku przeplatająca się z przygotowaniami do karnawału w mieście potęguje całe wrażenie. Pomimo kolorowej grafiki, autorzy postawili na ciężki klimat, przedstawiony przede wszystkim muzyką oraz tym co dzieje się dookoła. Ludzie mają swoje własne zmartwienia, takie jak wesele, uzupełnianie asortymentu w sklepie, a nawet kosmitów. Wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym, i w konkretnych godzinach robią konkretne rzeczy. Jeśli nie zainteresujemy się nimi, nie będziemy nawet o nich wiedzieli. Na szczęście, dzięki wersji 3D, mamy do dyspozycji usprawniony notatnik z zapiskami o każdym NPC i godzinach jego aktywności. Jednak w żadnej innej części nie udało się autorom pokazać tak bogatego życia otaczającego świata oraz uczucia wyobcowywania. Jest to również najmroczniejsza ze wszystkich odsłon, dając nam gęstą atmosferę i wszechobecną śmierć. Majora's Mask jest inspiracją dla wielu fanowskich felietonów odnośnie tamtejszej mitologii z masą alegorii współczesnego ludzkiego życia.
Czyli koszmarnych bzdur. Kompletnie nie kupuję tych fanowskich teorii do fikcyjnego świata i nie dlatego, że są głupie czy bez sensu. O dziwo są bardzo mądre i po przejściu gry warto się z niektórymi zapoznać w celu "poszerzania horyzontów". Nazywam je bzdurami, ponieważ jednak nie uważam, żeby MM miało jakieś drugie, głębsze dno. Gra jest niestety płaska, nie dopuszczam do myśli również faktu, że jest to najsmutniejsza podróż tego Linka. Moim zdaniem koszmar przeżył on w swojej poprzedniczce. To w Ocarina of Time był odizolowanym dzieciakiem, którego mało kto lubił. Bez własnego duszka był tylko pośmiewiskiem wśród rówieśników. To oraz podróż w celu ratowania świata kompletnie zniszczyło mu lata szczenięce (nie wspominam tu już masowego mordu na potworach, bo to byłoby przesadą). A na podsumowanie, po wypełnieniu swojego przeznaczenia, jego jedyny przyjaciel odwraca się i znika. Bez słowa wyjaśnienia. I nie trzeba było drugiego dna, żeby dojść do takich wniosków, wystarczy przejść ten kolorowy i magiczny świat pokazany w OoT. Wszystko jest pokazane "na wierzchu", bez żadnych dodatkowych "mroków". Dlatego nie kupuję tej gęstej atmosfery i drugiego dna MM. Podchodzę do tego również w taki sposób, ponieważ jako osoba w jakimś tam stopniu obcująca ze sztuką wiem, że takie drugie dna można dorobić do każdego gówna (i na odwrót). Naprawdę, każdy szajs w sztuce współczesnej jest alegorią ludzkiego życia. Pomimo tego, że są to defekalia psa. Po prostu.
Nie oznacza to, że MM jest grą złą. Cholera, gameplay jest świetny chociaż nie bez wad. Usprawniono znacznie to to dostaliśmy w OoT (jako, że i sam główny bohater jest przecież sprawniejszy po swoich przejściach), i został dodany system masek. Te przedmioty dostały osobny ekran ekwipunku, gdyż wszystkich jest aż 24. Pełnią też one konkretne funkcje, co jest kolejnym rozwinięciem prequela. Do skończenia gry potrzebujemy jednak garstki z nich. Zdecydowana większość jest zbędna i kompletnie bezużyteczna. Niektórych masek nie użyjemy nawet ani razu ;). Jest to kolejny element, który bardzo mi przeszkadzał. Oddano nam spore pole do popisu oferując takie zmiany, jednakże nie wykorzystano potencjału. Maski w tej grze po prostu są. Bo tak. I nie mają żadnego wpływu na cokolwiek, co jeszcze bardziej smuci, gdy przypomnę sobie sposoby zdobycia niektórych z nich... Dzięki maskom zyskały tylko dungeony. Te są teraz nieco krótsze, ale to nie znaczy, że są łatwe. Poziom "skomplikowania" lochów podwyższono właśnie dzięki obowiązkowi łączenia różnych masek w różnych sytuacjach. Ważne, żeby umiejętnie to robić, inaczej nie wyrobimy się w czasie. Jeśli zabraknie nam kilku minut do otwarcia ostatnich drzwi, niestety, musimy cofnąć czas i zaczynać od nowa. Może to frustrować przez starcia z bossami. Nie są one trudne, niestety, ale na każdego trzeba znaleźć sposób i nie jest to takie łatwe jak w innych częściach.
Oprawa audiowizualna to wysoki poziom. Ponownie rozwinięto OoT 3D i poprawiono modele, tekstury, oświetlenie... No po prostu wszystko. Jest to duży plus względem poprzednika, którego tak naprawdę przeniesiono 1:1 na konsolę przenośną. Zupełnie tak jak to miało miejsce z remasterami Wind Waker i Twilight Princess na Wii U. Już teraz wiemy, że TP HD będzie miało kilka dodatkowych usprawnień, a nawet nowy dungeon, gdy tymczasem ten pierwszy był tylko edycją HD z niewielkimi zmianami. Muzyka jest poważna i pasująca do nastroju, nowe pieśni ciekawe i bardzo ładne, w starciach z bossami potęguje wrażenie szaleństwa i pośpiechu. Co tu dużo pisać – zdecydowanie jest bardzo dobrze.
Majora's Mask zawiodło mnie po raz kolejny. I przykro mi, że piszę to w pierwszą rocznicę edycji 3D, ale już dawno miałem to z siebie wyrzucić. Sam bardzo nie doceniałem tej części. Pierwszy raz jeszcze w gimnazjum, porzuciłem ją po kilku próbach grania od początku. Zawsze nie wytrzymywałem dłużej niż 2 godziny. Przeszedłem ją dopiero po latach, dzięki Wii i Virtual Console. Podszedłem do niej jednak wtedy bardzo po macoszemu, ponieważ chciałem przejść jak najszybciej kolejną część, żeby mieć ją odhaczoną na liście. Tym bardziej czekałem jak na szpilkach na reedycję gry na konsolę przenośną, aby w końcu wgłębić się w ten mroczny świat. Zrobiłem to... i tak jak wspomniałem w ogóle mnie to nie przekonało, a do tego dostrzegłem kilka innych pomniejszych nieścisłości. Najdziwniejsze jest to, że muszę przyznać, że nie jest to zła gra. Jest bardzo dobra, a gameplay dostarczył mi masę frajdy. Jest to gra unikatowa, dziwna, insza od innych.
I mimo wszystko uważam, że zdecydowanie warto w nią zagrać.
Autor: sEbeQ13
Źródło: http://sebagra.blogspot.com/2016/02/nim-spadnie-ksiezyc-legend-of-zelda.html
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.