Recenzja
THE LEGEND OF ZELDA
LINK’S AWAKENING
Był rok 1993. To był pamiętny dzień. Po rewelacyjnym wprost „A Link to the Past” gracze czekali tylko rok na następną gierkę ze znaku jak nam znanego, jak chwalonego, jak też, trzeba przyznać kolniętego (Gracze Final Fantasy muszą pogodzić się z tym, że ich ulubiona seria jest druga na świecie), tak doczekali się nowej Zeldy. Zeldy która weszła w nową erę dla Nintendo- erę GameBoya. No cóż, gra trzeba przyznać była dobra, jak dla mnie bardzo dobra. Jak zwykle spisał się pan Shigeru Miyamoto, któremu wszyscy kłaniamy się nisko, prawda? Prawda?! No właśnie. Później grę tą „pokolorowano” na GBC, nie była to gra może nowa, ale zawsze coś tam zmienia. Zaraz po tej gierce wszyscy czekali całkiem długo (1998 – 1993 = 5 [lat] albo nie umiem liczyć:-) na rewelacyjnego, genialnego, zabójczego, odjazdowego, a z resztą, co ja tam będę wymieniał. Sami wiecie, a jak nie wiecie to powiem, że ta właśnie gra dostała najwyższą światową średnia ocen. Tak, zgadza się, to była „Ocarina of Time”. Wracając do tematu, co mnie urzekło w tytule? Na początku: tytuł i postać bohatera, później odkrywanie bardzo inteligentnie zaprojektowanych lochów, trochę później odkrywanie sekretów. Jednak wszystko to przyćmiło uczucie, jakiego dawno nie uznałem, mianowicie od grania w „Okarynę”. Strasznie „wczułem się” i tą grę wprost połykałem, gadając z każdą postacią, czytając każdą tabliczkę, a fabuła po prostu mnie zaintrygowała (a szczególnie przed zdobyciem (tłumaczenie na polski) twarzowego klucza:-). Musicie przeczytać tą tablicę kamienną, która jest parę kroków w przód od tego wielkiego posągu, z którym walczyliście. Zaintrygowało mnie to. Tak samo było z (znów tłumaczenie na polski) twarzowym koszmarem. Tłumaczenie na polski, czyli w sumie dobrze, ale... Jak pewnie wiecie jest wersja polska tej gry (na emu). Nie żeby było coś źle, ale niektóre teksty mogą rozśmieszyć. To znaczy wystarczy trochę pomyśleć, jakie mogłyby być takie teksty, np. wspomniany klucz. „Oh Link, ale masz twarzowy klucz”, albo dobijające był też z „obronnym żołędziem”. To było straszne... Tak inaczej było wszystko wpożo. O fabule można powiedzieć, że jest dość dziwna. I to nie z powodu tego, że sama fabuła jest niezwykła: Ot jest sztorm i wyrzuca naszego herosa na plaże jakiegoś kontynentu, o którym nic nie wiemy i opiekuje się nami jakaś dziewczyna o imieniu Marin. Żeby się wydostać z wyspy musimy zbudzić Wietrzną Rybę (kolejny popis języka polskiego), a z kolei by to zrobić, musimy zdobyć osiem instrumentów, których pilnują straszne potwory, które straszą nie za bardzo:-). I dochodzimy do fenomenu Zeldy (kolejnego). Fabuła wcale nie jest jakaś genialna, ale wciąga tak, jak tylko te gry potrafią. To jest niezwykłe! Miód wyciągamy z tytułu hektolitrami, hektolitrami grywalność jest jak wszędobylskie powietrze. Nawet łażenie po świecie w poszukiwaniu sekretnych muszli daje wiele frajdy, a gdy już się znajdzie wszystkie to duma może być tak głęboka jak paw z kulą przywiązaną do nogi i wrzucony do Rowu Mariańskiego:-). Same lochy są dość łatwe, ale od mniej więcej piątego zaczynają się schody, bądź, co bądź, 7-my dał mi tak w kość, że powoli przypominała się tak „lubiana” świątynia wody z „Okaryny”. Ogółem- jest dobrze. Inteligentne zagadki, całkiem spory świat, dużo przedmiotów robiących z naszego żółtodzioba herosa pierwszej klasy z atestem Conana Barbarzyńcy (bransolety siły lv2 rządzą, jak to było ujęte w grze: „teraz możesz podnieść nawet wieloryba:-). Grafika niestety nie jest jakaś genialna, choć w sumie, czego oczekiwać od GBC, no może poza niektórymi ciemnymi miejscówkami, w których do naszego „malucha” trzeba mieć noktowizor lub gogle termowizyjne:-). Muzyka i dźwięki, co tu dużo mówić, jak na Colora. I nic się na to nie poradzi...
LINK’S AWAKENING
Był rok 1993. To był pamiętny dzień. Po rewelacyjnym wprost „A Link to the Past” gracze czekali tylko rok na następną gierkę ze znaku jak nam znanego, jak chwalonego, jak też, trzeba przyznać kolniętego (Gracze Final Fantasy muszą pogodzić się z tym, że ich ulubiona seria jest druga na świecie), tak doczekali się nowej Zeldy. Zeldy która weszła w nową erę dla Nintendo- erę GameBoya. No cóż, gra trzeba przyznać była dobra, jak dla mnie bardzo dobra. Jak zwykle spisał się pan Shigeru Miyamoto, któremu wszyscy kłaniamy się nisko, prawda? Prawda?! No właśnie. Później grę tą „pokolorowano” na GBC, nie była to gra może nowa, ale zawsze coś tam zmienia. Zaraz po tej gierce wszyscy czekali całkiem długo (1998 – 1993 = 5 [lat] albo nie umiem liczyć:-) na rewelacyjnego, genialnego, zabójczego, odjazdowego, a z resztą, co ja tam będę wymieniał. Sami wiecie, a jak nie wiecie to powiem, że ta właśnie gra dostała najwyższą światową średnia ocen. Tak, zgadza się, to była „Ocarina of Time”. Wracając do tematu, co mnie urzekło w tytule? Na początku: tytuł i postać bohatera, później odkrywanie bardzo inteligentnie zaprojektowanych lochów, trochę później odkrywanie sekretów. Jednak wszystko to przyćmiło uczucie, jakiego dawno nie uznałem, mianowicie od grania w „Okarynę”. Strasznie „wczułem się” i tą grę wprost połykałem, gadając z każdą postacią, czytając każdą tabliczkę, a fabuła po prostu mnie zaintrygowała (a szczególnie przed zdobyciem (tłumaczenie na polski) twarzowego klucza:-). Musicie przeczytać tą tablicę kamienną, która jest parę kroków w przód od tego wielkiego posągu, z którym walczyliście. Zaintrygowało mnie to. Tak samo było z (znów tłumaczenie na polski) twarzowym koszmarem. Tłumaczenie na polski, czyli w sumie dobrze, ale... Jak pewnie wiecie jest wersja polska tej gry (na emu). Nie żeby było coś źle, ale niektóre teksty mogą rozśmieszyć. To znaczy wystarczy trochę pomyśleć, jakie mogłyby być takie teksty, np. wspomniany klucz. „Oh Link, ale masz twarzowy klucz”, albo dobijające był też z „obronnym żołędziem”. To było straszne... Tak inaczej było wszystko wpożo. O fabule można powiedzieć, że jest dość dziwna. I to nie z powodu tego, że sama fabuła jest niezwykła: Ot jest sztorm i wyrzuca naszego herosa na plaże jakiegoś kontynentu, o którym nic nie wiemy i opiekuje się nami jakaś dziewczyna o imieniu Marin. Żeby się wydostać z wyspy musimy zbudzić Wietrzną Rybę (kolejny popis języka polskiego), a z kolei by to zrobić, musimy zdobyć osiem instrumentów, których pilnują straszne potwory, które straszą nie za bardzo:-). I dochodzimy do fenomenu Zeldy (kolejnego). Fabuła wcale nie jest jakaś genialna, ale wciąga tak, jak tylko te gry potrafią. To jest niezwykłe! Miód wyciągamy z tytułu hektolitrami, hektolitrami grywalność jest jak wszędobylskie powietrze. Nawet łażenie po świecie w poszukiwaniu sekretnych muszli daje wiele frajdy, a gdy już się znajdzie wszystkie to duma może być tak głęboka jak paw z kulą przywiązaną do nogi i wrzucony do Rowu Mariańskiego:-). Same lochy są dość łatwe, ale od mniej więcej piątego zaczynają się schody, bądź, co bądź, 7-my dał mi tak w kość, że powoli przypominała się tak „lubiana” świątynia wody z „Okaryny”. Ogółem- jest dobrze. Inteligentne zagadki, całkiem spory świat, dużo przedmiotów robiących z naszego żółtodzioba herosa pierwszej klasy z atestem Conana Barbarzyńcy (bransolety siły lv2 rządzą, jak to było ujęte w grze: „teraz możesz podnieść nawet wieloryba:-). Grafika niestety nie jest jakaś genialna, choć w sumie, czego oczekiwać od GBC, no może poza niektórymi ciemnymi miejscówkami, w których do naszego „malucha” trzeba mieć noktowizor lub gogle termowizyjne:-). Muzyka i dźwięki, co tu dużo mówić, jak na Colora. I nic się na to nie poradzi...
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.