Recenzja


Powróćmy do przełomu lat 80. i 90. Nintendo odnosi niesamowite sukcesy dzięki swym konsolom. Marki, które na nie się pojawiają, są nowe, ale i szybko znajdują swoich amatorów. Przecież właśnie wtedy Mario złożony z kilku pixeli miał miliony fanów, to właśnie wtedy Nintendo zaszokowało wszystkich uczyniając Samus główną bohaterką Metroida, sprzeciwiając się amerykańskim super-bohaterom-twardzielom. The Legend of Zelda odniosła równie wysokie noty i opinie graczy. Kwestią czasu było powstanie nowej, pełnoprawnej części na Super Nintendo. Gracze byli głodni kolejnych przygód niemego bohatera. Minęły 4 lata i w końcu, w 1991 roku dostaliśmy Zelda no Densetsu: Kamigami no Triforce, na zachodzie znane jako The Legend of Zelda: A Link to the Past.

Tytuł oryginalny w wolnym tłumaczeniu to „Trójmoc Bogów”. Skąd więc taka drastyczna zmiana na anglojęzycznej wersji? Jeśli pamiętacie jeszcze tamte czasy, polityka Nintendo była bardzo… surowa. Szczerze powiedziawszy dalej jest, ale już chyba nie w takim stopniu. Wówczas chodziło o to, że żadna gra nie mogła w jakikolwiek sposób nawiązywać np. do religii, dlatego też zastąpiono bogów czymś innym. Gra miała być również prequelem swych poprzedniczek, tłumaczyła powstanie Master Sworda oraz wiele innych smaczków serii. „Połączmy to z przeszłością”.

Nie łudźcie się jednak, to nie w tej części podróżujemy w czasie. A Link to the Past daje nam możliwość podróżowania po mrocznej oraz tej „jasnej” wersji Hyrule. Ciągłe przeskakiwanie pomiędzy wymiarami jest kluczowe, aby ukończyć grę. Fabularnie nie jest może zbyt ambitnie i chyba nigdy szczególnie nie było. Musimy uratować księżniczkę Zeldę oraz Hyrule od tyranii złego Agahnima. W tym celu musimy przemierzyć starożytne świątynie oraz lochy, nie obejdzie się również bez uwolnienia siedmiu mędrców oraz kolekcji potrzebnego ekwipunku. Jeżeli zawiedliście się i nie interesuje dalej was ta gra… szkoda. Bo gameplayowo to jedna z najbardziej klasycznych części jak tylko może być.

A Link to the Past jest grą, której prawdopodobnie nie polubicie od razu. Przez wielu znienawidzona, przez innych pokochana i uznawana za najlepszą do tej pory, ALttP jest po prostu toporne w paru kwestiach. Jest to szczególnie uciążliwe, jeżeli zaczynaliśmy swoją przygodę z serią od późniejszych, znacznie łatwiejszych części. Nie można ścinać więcej niż jeden krzaczek naraz (wyjątkiem jest wirujący atak). Przeciwnicy atakują nas sami i nie wystarczą dwa ciosy aby ich pokonać. Mało tego, respawnują się za każdym wyjściem poza ekran. Niemalże wszędzie musimy iść na piechotę. Na mapach nie ma podpowiedzi gdzie akurat mamy iść i dlaczego. Nikt również nam tego nie powie. Części serca są nieźle poukrywane i aby odnaleźć je wszystkie, trochę czasu i wysiłku trzeba na to poświęcić. Zaś same świątynie są długie i trudne i niekoniecznie chodzi tutaj o poziom trudności zagadek. Są naszpikowane po zęby przeróżnymi pułapkami oraz przeciwnikami. Innymi słowy, A Link to the Past jest zwyczajnie trudne! Autorzy zdawali sobie sprawę z tego, że niektóre momenty są naprawdę ciężkie, dlatego dano nam do dyspozycji specjalne przedmioty „niszczące” wszystko co jest na ekranie. Trudność polega na tym, że musimy je znaleźć sami, zaś samo korzystanie z nich wyczerpuje niemałą ilość many, która nie regeneruje się sama. Zachęceni do gry?

Graficznie gra wykorzystuje wiele z tego na co pozwala SNES. Świat jest duży i kolorowy w swej mroczności. Muzyka wiernie oddaje klimat widocznych na ekranie scen. Czegokolwiek bym chciał się przyczepić, zwyczajnie nie mogę. Cholera, A Link to the Past jest bardzo dopracowane. Wszystko to co wam przedstawiłem przed chwilą nie uważam za minusy. Wręcz przeciwnie. Pierwszy raz grając w tę grę byłem zdziwiony i mówiłem sam do siebie „jak ja mogłem wcześniej tego nie lubić?”. Gra przykuwa nas na długie godziny do telewizorów. Niemalże każda następna część bazuje na pewnych rozwiązaniach, które po raz pierwszy zobaczyliśmy właśnie w ALttP, również muzycznych (np. Four Swords Adventures). Gra została również sportowana na GBA, a do niej było dołączane Four Swords, czyli pierwsza próba wdrożenia multiplayera do serii. Co by nie mówić, gra odniosła sukces. Samo Nintendo bardzo jest z niej dumne, przecież dostaliśmy jej „prawie remake” na Nintendo 3DS. Jedyna rzecz do której mógłbym się przyczepić to tylko i wyłącznie wygląd głównego bohatera i to też tylko z przymusu. Trzeba przyznać, że wygląda dziwnie, żeby nie powiedzieć brzydko, ale czy to jest powód do odpuszczania sobie tak dobrej gry?

autor: sEbeQ13
Komentarze
Brak dodanych komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.