Recenzja
Tradycją już jest, że z nową konsolą od Nintendo dostajemy nową generację Pokemonów oraz kolejną część serii The Legend of Zelda. Nie inaczej jest tym razem, czemu się dziwić nie można – przecież nie zażyna się kury znoszącej złote jaja. VI generacja poków okazuje się być tą najlepiej sprzedającą się, ale fani wciąż są wygłodniali nowej zeldy. Trochę musieliśmy poczekać, ale w końcu oto jest - The Legend of Zelda: A Link Between Worlds. Gra nawiązuje nie tylko tytułem, ale i całą mechaniką do jednej ze swych poprzedniczek, A Link to the Past, które jak wcześniej wspominałem jest uznawane przez wielu za najlepszą odsłonę serii. Nintendo postawiło sobie wysoko poprzeczkę chcąc udobruchać starych i młodych fanów. Udało się?
Główny bohater to oczywiście Link, spadkobierca Trójmocy Odwagi. Ponownie zastajemy go w domu, kiedy ten smacznie śpi. Naszym głównym zagrożeniem jest Yuga – tajemniczy mag, który ma hopla na punkcie… obrazów. Wszystko co staje mu na drodze zamienia w malowidła naścienne, w tym również nas. Mamy to szczęście, w przeciwieństwie do innych, że Yuga dał nam tym samym niezłą przysługę. Oczywiście wszystko kończy się na tym, że musimy uratować tytułową księżniczkę oraz nie tylko Hyrule oraz Lorule – alternatywną, mroczną wersję naszego świata, który ma swoich mieszkańców, życie, problemy oraz księżniczkę. Więszkość gry spędzimy właśnie tam, jednakże wciąż co chwilę będziemy musieli się trasportować między „górną” i „dolną” wersją naszych światów. Jeśli liczyliście na trudną i zawiłą fabułę, dostaniecie po głowie niezłym kubłem zimnej wody. Uwalniamy siedmiu mędrców, ale tak naprawdę nie czujemy z nimi żadnej więzi. Teoretycznie znamy ich wszystkich, w praktyce mamy to gdzieś. Niewiele ludzi spotkamy na swej drodze, żaden z NPCów nie jest jakoś niesamowicie charakterystyczny na tyle, aby go polubić/znienawidzić. Niestety pod tym względem to chyba Ocarina of Time zostaje niedościgniona, gdzie każdy miał swoją historię i pamiętamy ich imiona od razu. Wyjątkiem pozostaje Ravio, od którego wypożyczamy itemy (o czym za chwilę). Typ jest na tyle charakterystyczny i sympatyczny, że od razu przypadnie nam do gustu… lub wręcz przeciwnie. Sam jednak polubiłem tą postać i kiedy wracałem do domku zniesmaczony kolejnym dugneonem (o czym również za chwilę), a na mnie czekał mój nowy przyjaciel, aż ciepło się na sercu robiło.
The Legend of Zelda: A Link Between Worlds to w każdym możliwym calu nawiązanie do klasycznych części, przy okazji wprowadzając powiew świeżości. Świat jaki nam przyjdzie zwiedzać to niemalże identyczna kalka tego znanego z ALttP. Jest kilka kosmetycznych zmian, aby czymś starszego wyjadacza zaskoczyć. Są one jednak tak niewielkie, że równie dobrze mogłoby się i bez nich obejść. Bez większych zmian prezentuje się również sam gameplay. Mamy klasyczny widok z góry, gdzie widzimy tylko czubek głowy Linka, z krzaczków wyskakują rupie i serca, przeciwnicy są równie dobrze znani z poprzedniczek. Nawet ilość świątyń jest taka sama i są one w tym samym miejscu. Największą zmianą jest „liniowość”.
W tej części gry mamy możliwość nie tylko wypożyczania itemów, ale również przemierzania świątyń w dowolnej kolejności. Ma to jeden wielki minus – gra staje się bajecznie łatwa. Możemy wypożyczyć niemalże od razu wszystkie przedmioty naraz za symboliczną opłatą, przez co już niemalże wszystko możemy zmieść z naszej drogi. Oczywiście tracimy je, gdy zginiemy, ale jest o to naprawdę trudno. Oprócz tego, dowolna kolejność „wykonywania zadań” odgórnie narzuca uproszczenie wszystkich dungeonów. Nie wiemy, który z nich jest pierwszy, a który ostatni, wszystkie więc muszą być mniej więcej na podobnym poziomie. Sam zacząłem swoją przygodę od piątego i spędziłem w nim… pół godziny. Niestety, świątynie stały się bardzo krótkie, mają nie więcej niż 3 piętra (jeden wyjątek), nie znajdziemy w nich mapy, mamy ją od samego początku automatycznie. To nie koniec złych wieści – bossowie są jeszcze łatwiejsi niż same świątynie, których pilnują.
Kolejna duża zmiana to system zapisu gry. Jest on identyczny jak w Skyward Sword, tzn. zapisywanie jest możliwe tylko przy „figurkach” ptaków. Są one rozsiane po całym świecie w najważniejszych punktach orientacyjnych oraz tak, aby wypełniając ważny wątek fabularny mogli od razu zachować swój stan gry. Mało tego, ptaszki same zaczynają kręcić się i ćwierkać, kiedy zrobimy coś ważnego fabularnie i zapis jest jak najbardziej na miejscu. Pełnią one również role „teleportów”. Dobrze znana wszystkim fanom ALttP okaryna została zamieniona dzwonkiem. Po jego użyciu, nasza nieskromna przyjaciółka Irene zabierze nas wszędzie tam, gdzie tylko odkryliśmy naszego ptaszka. Jest to spore ułatwienie, gdyż takich punktów jest dużo i praktycznie już nigdzie nie musimy chodzić na piechotę. Zabiera to jednak magię i przyjemność z samodzielnego chodzenia po magicznym Hyrule lub niebezpiecznym Lorule.
A warto chodzić samemu (na początku i tak musimy), ponieważ muzyka stoi na niezwykle wysokim poziomie jak nigdy wcześniej. Piękny klimat starych utworów został odświeżony – dostaliśmy muzykę wykonaną tak dobrze i profesjonalnie, że mamy wrażenie, że słyszymy prawdziwą orkiestrę. Ścieżka dźwiękowa w A Link Between Worlds jest istnym majstersztykiem kompozytorów i spełnieniem marzeń fanów. Co prawda lwia jej część to stare utwory w nowej wersji, ale szczerze wam przyznam – jak tak ma wyglądać muzyczna przyszłość serii, jestem jak najbardziej za. Bo co złego jest w użyciu czegoś dobrego i stworzenie z tego czegoś jeszcze lepszego? Polecam granie w dobrych słuchawkach. Przyjemnością jest również podziwianie bardzo ładnej grafiki śmigającej w 60 klatkach na sekundę. Nie spodziewałem się, ale gra wygląda znacznie lepiej niż na gameplayach i screenach zamieszczonych w Internecie. Mało tego, efekt 3D jest dobry, nadaje grze pięknej głębi (graficznej), a wtedy wygląda… jeszcze lepiej. To jedna z tych gier, w której warto mieć ten efekt włączony cały czas.
Nintendo nie chciało zapomnieć o tym, że seria ma swoich młodych i potencjalnych amatorów i… trochę się w tym pogubiło. The Legend of Zelda: A Link Between Worlds miało być częścią przede wszystkim dla fanów. Dostaliśmy mieszankę starych i nowych zeld, ostatecznie nie będącą tak satysfakcjonującą jak poprzedniczki. Gigantyczne uproszczenia w każdym możliwym calu – fabuła, mapy, gameplay, zabijają jakąkolwiek radość z gry. Dalej cholernie wciąga, namawia nas do powrotu oraz potrafi udobruchać piękną muzyką, ale przecież ile można? Nie mówię że jest to zła gra – jest dobra. I tak naprawdę niewiele ponad to. Jest kolorowo i ślicznie, ale chciałbym, aby Nintendo powróciło do czegoś nieco poważniejszego.
Autor: sEbeQ13
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.